Dzień
po dniu z jedną ze swych niewolnic przychodziła potajemnie do chaty Sehona,
łowcy gazeli.
Piękny
ów młodzian lica miał smagłe, kontrastujące z olśniewająco białymi zębami i z
czernią kędzierzawych włosów przechodzącą aż w granat, jakby jego głowę
posypano lazurowym proszkiem. Ówże to młodzian kochany był przez żydowską
księżniczkę, która daremnie szminką i pudrem próbowała zatrzeć ślady starości.
Tylko
jej oczy płonęły jeszcze gorejącym blaskiem jak gwiazdy, lecz omdlała bladość
przywiędłej cery ujawniała oszustwo.
Czyliż
wiedział Sehon, kim jest owa dziwna niewiasta składająca mu dary i namiętne
wyznania? Czy przeczuwał, jakie cienie podążają w ślad za postacią zjawiającą
się codziennie na progu jego chaty? Kobieta ta – drżąca, z błędnym wzrokiem i
smutna – otulona była szczelnie fioletowym peplosem, z rękami ginącymi w fałdach
długich, szeleszczących rękawów, z głową aż po pierś zawiniętą w srebrny zawój
i z ciemnymi chalcedonami w uszach.
Wszelkie
jej ruchy wyrażały żądzę, by posiąść tego, który stale jej unikał i który nie
dawał niczego prócz uśmiechu politowania nad jej starością i brzydotą.
Często,
gdy skulona opadała w kącie chaty Sehona i skrywała twarz w dłoniach nie po to,
by płakać, lecz aby zatopić oczy w ciemności i pustce, i kiedy trwała tak długo
bez ruchu, postać jej wyrażała takie cierpienie, że nawet Sehon przez chwilę
zaczynał łaskawiej do niej przemawiać. Wtedy Salome prostowała się, aż chrzęściły
złowieszczo chalcedony w jej uszach, a z oczu biła duma. Odchodziła, albowiem
nie litości pragnęła, lecz miłości.
Ta,
której ramiona, piersi i biodra swym pięknem zdolne były zniewolić każdego mężczyznę,
była teraz bezsilna wobec tego młodzieńca, którego ciała o barwie ciemnego
bursztynu tak beznadziejnie pragnęła.
Któregoś
wieczora, gdy spod szerokich rękawów wynurzyły się nagle jej ręce, blade jak
siny promień księżyca, który przedarł się przez hebanowe chmury, Sehon
przybliżył się do niej z zaciekawieniem. Nie przypuszczał, że to te same ręce,
które kiedyś wśród wiwatów unosiły na srebrnej tacy głowę Jana Chrzciciela,
podczas gdy Salome drżała pod wpływem niewypowiedzianie potężnej, porywającej
fali rozkoszy, od której delikatnie podzwaniały drogie kamienie na jej włosach,
rękach, szyi, piersiach, na całej lśniącej nagości jej młodego ciała…
Wtedy
jej nagość triumfowała, a młodość była niczym bezdenna przepaść pochłaniająca
kolejne ofiary. Zapach jej ciała, wonniejszy niż ambra, olejki i kadzidło,
ciepło jej skóry pokonywały blask szafirów i wspaniałą, złotawą żółć berylów.
Jej wargi, wyrażające bezgraniczne okrucieństwo, były czerwieńsze niż rubiny w
spływających na piersi naszyjnikach, a jej czarne, groźne oczy gorzały większym
ogniem niż najciemniejsze granaty. Teraz te ręce drżały chłodem. A jednak były
piękne, gdy tak nagle wyłoniły się w swej nagości; ręce jakby wyrzeźbione
misternie z kości słoniowej przez dawnego artystę; ręce kruche, delikatne, a
zarazem drapieżne i złe; ręce szlachetnej księżniczki i szpony harpii.
Sehon
skłonił się nad nimi i, oszołomiony, szeptał słowa zachwytu, zaś oczy jego
chłonęły to piękno, jak wysuszone gardło pije z kielicha tamaryszkowe wino…
Wtem Salome zdecydowała się: zerwała z siebie szatę i w mroku izby wzniosła
się, naga, nad Sehonem.
Jej
oczy zapłonęły pod ciemnym sklepieniem brwi. Zaczęła tańczyć jak w czasach swej
młodości.
Sehon
wpatrywał się w nią, zaskoczony. Jej starość zniknęła. Ciału powróciła gibkość
i piękno. Ramiona się zaokrągliły, a nogi nabrały gazelej smukłości.
Z
na wpół przymkniętymi powiekami Salome pląsała lekko i rytmicznie. Sehon zaś
porównywał tę kobietę z innymi, których pragnął i które miłował.
Wszystkie
te wspomnienia nagle zbladły, a Sehon poddał się namiętności do tego zjawiska,
które odkryło teraz przed nim swe tajemnicze, wyczarowane z przeszłości piękno.
Jakiż
smutek, niewyrażalny smutek bił z tych oczu, które płonęły w mroku jak dwa
ostatnie żarzące się węgle w wygasłym popiele!
Jakże
tęskna była biel tej próżnej nagości, tego ciała delikatnego jak stary kaszmir!
Nogi
w złotych sandałach wzlatywały ponad ziemię, jakby chciały ją na zawsze
opuścić.
Salome
pogrążyła się w marzeniach, łagodnymi ruchami ukołysała swą duszę. Włosy jej
się rozsypały, lecz nie czuła wcale, że pukle zaczepiały o chalcedony nausznic
i rubiny naszyjnika.
Myślała
o swej młodości, kiedy tańczyła w pałacu z białego marmuru, otoczonym gajem
pomarańczowym; kiedy tańczyła przed tetrarchą o głowę Jana Chrzciciela, w ciszy
komnaty, gdzie nie było słychać nic prócz namiętnych oddechów mężczyzn
wpatrujących się z żądzą w jej ciało smuklejsze niż trzcina… Wonie gęstniały,
stawały się nieprzeniknione, mieszały się z krwawymi płomieniami lichtarzy
zawieszonych na słupach ze szlachetnego drewna pokrytego złotem.
Jakże
to było dawno! Jak dawno! Zadrżała. Jej wspomnienia żałośnie przemykały przez
martwą przeszłość jak hieny przez cmentarze Wschodu.
Zachwiała
się i resztką sił utrzymała na nogach.
O
czyją głowę tańczy dziś przed Sehonem? Czuła, że całą swą duszę wkłada w ten
taniec; że dziś, tylko dziś, może zdobyć to smagłe ciało, zaznać rozkoszy jego
pocałunków i pieszczoty gładkich rąk…
Żądza
brzmiała w głosie Sehona, gdy rzucił się ku niej, wymawiając jej imię z
nozdrzami drżącymi namiętnością.
– Sehonie! – krzyknęła Salome, osuwając się na ziemię śmiertelnie wyczerpana,
lecz upadła tak cicho, jak wieczorny cień drzewa pada na mech. Sehon schylił
się nad rozpostartym ciałem.
Milczał
teraz i patrzył.
Znów
była stara. Widział jej barwione brwi i rzęsy, umalowane wargi; widział róż na
jej błyszczących policzkach i krople potu na śmiertelnie zimnym czole, jak rosa
na białym marmurze. Widział całe to, niemal straszne, oblicze, lecz nie
odwrócił wzroku. Jak kondor, byłby się rzucił namiętnie na trupa. Opanował go
wstręt.
Oczy
Salome zupełnie zaszły mgłą. Wyprężyła się, chcąc drapać podłogę różowo
pomalowanymi paznokciami, rozerwać swe biedne ciało, krzyczeć we wściekłym
proteście – ale została niema, jak upokorzone zwierzę. I wyszła, zasłaniając
twarz, przytrzymując dłonią drżące jak w febrze fałdy fioletowego peplosu,
wlokącego się za nią w piachu drogi.
Nazajutrz
rano do chaty Sehona zbliżyła się niewolnica Salome. Przynosiła jak zwykle dary
od swej pani. Lecz tym razem drżała ze strachu i oddaliła się tak szybko, że
nawet nie słyszała, jak Sehon odmawia przyjęcia podarunków.
W
nocy, kiedy młodzieniec wracał z objęć swej kochanki, dar leżał jeszcze na
progu jego chaty. Sehon obojętnie zerwał zasłonę, aby usunąć niepożądany przedmiot.
Wtem
krzyknął, przerażony. Na srebrnej tacy leżała ucięta głowa Salome.
Śmierć
wycisnęła jeszcze głębsze zmarszczki na jej ciele, a zastygła krew zbroczyła
policzki. Z otwartych oczu, miotających krwawe iskry, wyzierał ból palącymi
wyrzutami przeszywający najsekretniejsze głębie jego duszy…
Przełożył Andrzej S.
Jagodziński
Opowiadanie znajduje
się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i
początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz