niedziela, 23 lipca 2017

Jiří Karásek ze Lvovic - Śmierć Salome



          Dzień po dniu z jedną ze swych niewolnic przychodziła potajemnie do chaty Sehona, łowcy gazeli.
          Piękny ów młodzian lica miał smagłe, kontrastujące z olśniewająco białymi zębami i z czernią kędzierzawych włosów przechodzącą aż w granat, jakby jego głowę posypano lazurowym proszkiem. Ówże to młodzian kochany był przez żydowską księżniczkę, która daremnie szminką i pudrem próbowała zatrzeć ślady starości.
       Tylko jej oczy płonęły jeszcze gorejącym blaskiem jak gwiazdy, lecz omdlała bladość przywiędłej cery ujawniała oszustwo.
         Czyliż wiedział Sehon, kim jest owa dziwna niewiasta składająca mu dary i namiętne wyznania? Czy przeczuwał, jakie cienie podążają w ślad za postacią zjawiającą się codziennie na progu jego chaty? Kobieta ta – drżąca, z błędnym wzrokiem i smutna – otulona była szczelnie fioletowym peplosem, z rękami ginącymi w fałdach długich, szeleszczących rękawów, z głową aż po pierś zawiniętą w srebrny zawój i z ciemnymi chalcedonami w uszach.
          Wszelkie jej ruchy wyrażały żądzę, by posiąść tego, który stale jej unikał i który nie dawał niczego prócz uśmiechu politowania nad jej starością i brzydotą.
           Często, gdy skulona opadała w kącie chaty Sehona i skrywała twarz w dłoniach nie po to, by płakać, lecz aby zatopić oczy w ciemności i pustce, i kiedy trwała tak długo bez ruchu, postać jej wyrażała takie cierpienie, że nawet Sehon przez chwilę zaczynał łaskawiej do niej przemawiać. Wtedy Salome prostowała się, aż chrzęściły złowieszczo chalcedony w jej uszach, a z oczu biła duma. Odchodziła, albowiem nie litości pragnęła, lecz miłości.
          Ta, której ramiona, piersi i biodra swym pięknem zdolne były zniewolić każdego mężczyznę, była teraz bezsilna wobec tego młodzieńca, którego ciała o barwie ciemnego bursztynu tak beznadziejnie pragnęła.
          Któregoś wieczora, gdy spod szerokich rękawów wynurzyły się nagle jej ręce, blade jak siny promień księżyca, który przedarł się przez hebanowe chmury, Sehon przybliżył się do niej z zaciekawieniem. Nie przypuszczał, że to te same ręce, które kiedyś wśród wiwatów unosiły na srebrnej tacy głowę Jana Chrzciciela, podczas gdy Salome drżała pod wpływem niewypowiedzianie potężnej, porywającej fali rozkoszy, od której delikatnie podzwaniały drogie kamienie na jej włosach, rękach, szyi, piersiach, na całej lśniącej nagości jej młodego ciała…
          Wtedy jej nagość triumfowała, a młodość była niczym bezdenna przepaść pochłaniająca kolejne ofiary. Zapach jej ciała, wonniejszy niż ambra, olejki i kadzidło, ciepło jej skóry pokonywały blask szafirów i wspaniałą, złotawą żółć berylów. Jej wargi, wyrażające bezgraniczne okrucieństwo, były czerwieńsze niż rubiny w spływających na piersi naszyjnikach, a jej czarne, groźne oczy gorzały większym ogniem niż najciemniejsze granaty. Teraz te ręce drżały chłodem. A jednak były piękne, gdy tak nagle wyłoniły się w swej nagości; ręce jakby wyrzeźbione misternie z kości słoniowej przez dawnego artystę; ręce kruche, delikatne, a zarazem drapieżne i złe; ręce szlachetnej księżniczki i szpony harpii.
            Sehon skłonił się nad nimi i, oszołomiony, szeptał słowa zachwytu, zaś oczy jego chłonęły to piękno, jak wysuszone gardło pije z kielicha tamaryszkowe wino… Wtem Salome zdecydowała się: zerwała z siebie szatę i w mroku izby wzniosła się, naga, nad Sehonem.
          Jej oczy zapłonęły pod ciemnym sklepieniem brwi. Zaczęła tańczyć jak w czasach swej młodości.
           Sehon wpatrywał się w nią, zaskoczony. Jej starość zniknęła. Ciału powróciła gibkość i piękno. Ramiona się zaokrągliły, a nogi nabrały gazelej smukłości.
         Z na wpół przymkniętymi powiekami Salome pląsała lekko i rytmicznie. Sehon zaś porównywał tę kobietę z innymi, których pragnął i które miłował.
             Wszystkie te wspomnienia nagle zbladły, a Sehon poddał się namiętności do tego zjawiska, które odkryło teraz przed nim swe tajemnicze, wyczarowane z przeszłości piękno.
             Jakiż smutek, niewyrażalny smutek bił z tych oczu, które płonęły w mroku jak dwa ostatnie żarzące się węgle w wygasłym popiele!
             Jakże tęskna była biel tej próżnej nagości, tego ciała delikatnego jak stary kaszmir!
             Nogi w złotych sandałach wzlatywały ponad ziemię, jakby chciały ją na zawsze opuścić.
           Salome pogrążyła się w marzeniach, łagodnymi ruchami ukołysała swą duszę. Włosy jej się rozsypały, lecz nie czuła wcale, że pukle zaczepiały o chalcedony nausznic i rubiny naszyjnika.
          Myślała o swej młodości, kiedy tańczyła w pałacu z białego marmuru, otoczonym gajem pomarańczowym; kiedy tańczyła przed tetrarchą o głowę Jana Chrzciciela, w ciszy komnaty, gdzie nie było słychać nic prócz namiętnych oddechów mężczyzn wpatrujących się z żądzą w jej ciało smuklejsze niż trzcina… Wonie gęstniały, stawały się nieprzeniknione, mieszały się z krwawymi płomieniami lichtarzy zawieszonych na słupach ze szlachetnego drewna pokrytego złotem.
          Jakże to było dawno! Jak dawno! Zadrżała. Jej wspomnienia żałośnie przemykały przez martwą przeszłość jak hieny przez cmentarze Wschodu.
              Zachwiała się i resztką sił utrzymała na nogach.
             O czyją głowę tańczy dziś przed Sehonem? Czuła, że całą swą duszę wkłada w ten taniec; że dziś, tylko dziś, może zdobyć to smagłe ciało, zaznać rozkoszy jego pocałunków i pieszczoty gładkich rąk…
           Żądza brzmiała w głosie Sehona, gdy rzucił się ku niej, wymawiając jej imię z nozdrzami drżącymi namiętnością.
             – Sehonie! – krzyknęła Salome, osuwając się na ziemię śmiertelnie wyczerpana, lecz upadła tak cicho, jak wieczorny cień drzewa pada na mech. Sehon schylił się nad rozpostartym ciałem.
             Milczał teraz i patrzył.
          Znów była stara. Widział jej barwione brwi i rzęsy, umalowane wargi; widział róż na jej błyszczących policzkach i krople potu na śmiertelnie zimnym czole, jak rosa na białym marmurze. Widział całe to, niemal straszne, oblicze, lecz nie odwrócił wzroku. Jak kondor, byłby się rzucił namiętnie na trupa. Opanował go wstręt.
       Oczy Salome zupełnie zaszły mgłą. Wyprężyła się, chcąc drapać podłogę różowo pomalowanymi paznokciami, rozerwać swe biedne ciało, krzyczeć we wściekłym proteście – ale została niema, jak upokorzone zwierzę. I wyszła, zasłaniając twarz, przytrzymując dłonią drżące jak w febrze fałdy fioletowego peplosu, wlokącego się za nią w piachu drogi.
            Nazajutrz rano do chaty Sehona zbliżyła się niewolnica Salome. Przynosiła jak zwykle dary od swej pani. Lecz tym razem drżała ze strachu i oddaliła się tak szybko, że nawet nie słyszała, jak Sehon odmawia przyjęcia podarunków.
          W nocy, kiedy młodzieniec wracał z objęć swej kochanki, dar leżał jeszcze na progu jego chaty. Sehon obojętnie zerwał zasłonę, aby usunąć niepożądany przedmiot.
             Wtem krzyknął, przerażony. Na srebrnej tacy leżała ucięta głowa Salome.
             Śmierć wycisnęła jeszcze głębsze zmarszczki na jej ciele, a zastygła krew zbroczyła policzki. Z otwartych oczu, miotających krwawe iskry, wyzierał ból palącymi wyrzutami przeszywający najsekretniejsze głębie jego duszy…

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz