sobota, 22 października 2016

Jakub Deml - Światłość wiekuista



          Niechaj nikt nie myśli, że był to taki stan ducha, kiedy ręce są jak w płomieniach, serce puste, a człowiekowi wszystkiego żal, wszystkiego się wstydzi i wszystkiego ma dosyć. Gdyby nie pewne okoliczności, mógłbym powiedzieć, że chodziło o dokładnie odwrotny stan umysłu. Ale co was to obchodzi! Pewne jest, że przemierzałem ulice jakiegoś miasta, spotykając wielu ludzi, bo zbliżała się już dziewiąta rano. Nie mam pojęcia, która mogła być godzina, ale od dawna był dzień i na wsi o tej porze suszono chyba siano. Jeśli mam mówić o słońcu, nie było ono zbyt palące, a nawet zgodnie z prawdą muszę wyznać, że nie było widać żadnego słońca. Nie jest wcale wykluczone, że słońca nigdy nie widziałem, co stwierdzam tylko na marginesie, bo w tym decydującym dniu mego życia nie dostrzegłem żadnych cieni, a ludzie i rzeczy prześwietlało światło przytłumione, równomierne, jak to się dzieje czasami latem, kiedy niebo zasnute jest wysokimi, nieruchomymi chmurami: cienie jakby zbladły z przerażenia, a światło zsiniało ze zgrozy. Boli mnie, że nie można wam tego lepiej opisać, ale zrozumcie to, jak chcecie. Jak słyszeliście, nie byłem wcale zmartwiony; przeciwnie: wydawało mi się, że wszyscy ludzie, których spotykam, są mi życzliwi. Nigdy wcześniej nie patrzyłem im tak prosto w oczy i nigdy, patrząc na nich, nie byłem tak bardzo pewny, że wykonuję wielką, ważną dla wszystkich pracę. Cóż takiego robiłem? O, bądźcie tak dobrzy i posłuchajcie mnie choć przez minutkę! Tylko że co was obchodzi człowiek, który wie, jak niedorzecznie byłoby wam coś wypominać, i który skargę na swój los uważałby za poniżenie? Co was obchodzi człowiek, co do którego macie taką pewność, że wcale nie zależy mu na świecie? Więc błagam was, nie dajcie się zbić z tropu i nie zwracajcie na mnie uwagi; idźcie dalej do swych zbożnych zajęć. Człowiek miewa różne dziwne pomysły, a przede wszystkim bywa egoistą. Boże, jak się przed Tobą wytłumaczę z tego, że wszyscy tak bardzo mnie poważają?
          Szedłem więc ulicą całkowicie opanowany jedną myślą. Jaką? Chyba taką, że jestem wyrzutkiem. Spróbujcie pojąć ten wstyd i jego siłę – wy, którzy nigdy nie dopuściliście się żadnego przewinienia, nawet wczoraj; którzy macie pełne prawo wstydzić się, gdy przyjdzie wam do głowy myśl, że moglibyście spotkać mnie. Moi szlachetni dobrodzieje mieli prawo trochę się krzywić, że nie wziąłem udziału – choć byłem lekko chory – w przyjęciu wydanym, jak wiadomo, na cześć Jego Wielmożności Dostojnego Pana X…
          Dzień dobry! Dzień dobry! – Proszę, jak człowiek ulega złudzeniom. Zaledwie kogoś spotkamy i ten tylko leciutko się do nas uśmiechnie, rozpływają się widma pesymizmu. Dobry Boże, jakimż grzechem jest ulec tej pokusie! Doprawdy czas najwyższy, aby młodzież była wesoła, zdrowa, dziarska, rozsądna, po prostu idealna, bowiem w normalnych warunkach jabłko nie pada daleko od jabłoni i jest rzeczą słuszną, sprawiedliwą szanować swych ojców, spełniać powinności swego stanu, przestrzegać praw Boskich, kościelnych i obywatelskich, a wszystko to z ochotą, wesoło, dziarsko, po prostu idealnie, co łatwo można osiągnąć dzięki wierności, posłuszeństwu, pokorze, czyli rozumnej zgodności i wystrzeganiu się wszystkiego, co fantastyczne, nie dające się realizować, ekscentryczne, bezsensowne. Wszystkiego, co samo w sobie może być całkiem pożyteczne i dobre, ale w tych okolicznościach, a zwłaszcza w tych warunkach, kiedy każda piędź naszej narodowej i gospodarczej egzystencji z takim wysiłkiem i samozaparciem…
          Zaiste byłem czymś całkowicie pochłonięty, więc nawet nie bardzo mnie zaskoczyło, kiedy, skręcając na plac, zauważyłem, że tuż obok mnie idzie jakiś człowiek. Ba, do tego stopnia byłem zatopiony w myślach, że pozostałem absolutnie spokojny nawet wtedy, gdy już stwierdziłem, że ten mój towarzysz to – nieboszczyk.
          Jeśli człowiek jest pogrążony w myślach, wtedy wabi Martwych, tak jak wysokie i ostre przedmioty ściągają siły z atmosfery. Kiedy ów człowiek nie pilnuje się wystarczająco, może mu się przytrafić jeszcze coś gorszego, jak o tym mówi jedna z „Ballad różnych narodów” – jeśli nie wiecie, o której myślę, idźcie spokojnie dalej swoją drogą – albowiem świat Martwych przyprawia niektóre istoty o taki zawrót głowy, jak powierzchnia samotnego wieczornego jeziora.
          Ten poranek, gdy tak szedłem, ten poranek z wysokimi, nieruchomymi obłokami, z melancholią, którą można zobaczyć jako samotną dziewicę na skoszonych łąkach, obnażonych wobec skamieniałego czarnego lasu na okolicznych zboczach, ten poranek – jak czułem – nie będzie miał swego południa… Dopóki jeszcze na świeżo macie w pamięci ten obraz skoszonych łąk i dopóki owiewa was chorobliwa woń niewidzialnej wiecznej lampy, zwisającej w takich dniach z nieruchomych obłoków nad wyludnioną i przerażoną okolicą, pomyślcie, że jedyny ptaszek, o popielatych barwach, taki strzyżyk, fruwający w niskim wierzbińcu, którego liście rozgarnia smutno ciekawy wietrzyk, nad brzegiem rzeki połyskującej w czarnym zaciszu jak przewrócone ciała martwych ryb, że ten ptaszek ukazuje wam nieruchome oko Opatrzności i całą waszą bezradność…
             Otulony jedną z takich krain jak płaszczem mocy, kroczyłem przez rynek, kiedy nagle pojawił się ten Martwy. Muszę powiedzieć, że się pojawił, choć niezbyt byłem zaskoczony, więc z pewnością już dużo wcześniej szedł obok mnie.
               Nie będę was zamęczał opowiadaniem, jakie w tym mieście były domy, kogo spotykaliśmy i tak dalej! Wszystkie te rzeczy możecie zobaczyć na własne oczy, kiedy tam przyjedziecie, bo miasto owo jest z gatunku tych, jakie kochacie: przemysł, handel, damy z woalkami i trenami, wyższe szkoły, świątynie wszelkich religii i stylów, teatry, opery, muzea, baseny, boiska, a nade wszystko oficerowie.
             Historia tego miasta wyłania się z mroków starożytności, a podczas kopania fundamentów pod największy z tamtejszych hoteli znaleziono wiele pamiątek z epoki brązu.
          Powinienem jeszcze wspomnieć, że nic a nic nie widziałem z zajęć i strojów wyżej wspomnianych osób, tak – jako cień wielkiego bólu w niebiosach albo promień wielkiej radości w przedpieklu – szedłem przez to miasto, niczym nie skalany. Ba, zdawało mi się, że również wszyscy ci ludzie dokądś idą, niczego nie dotykając i to aż do tego stopnia, że wszystko zostaje nieruchome, nawet pokarm, który właśnie spożywają, i że podążają tak ze stulecia w stulecie, bez zastanowienia, jak fale na rzece. Albo ich oczy niczego nie widzą, albo ich dusza o niczym nie wie. Byli jak figurki w teatrzyku kukiełkowym; figurki, którymi ktoś porusza i za które ktoś mówi, gniewnie bez gniewu, radośnie bez radości.
              Myślę, że nie ma wśród was nikogo, kto potrafiłby mi współczuć, że oglądałem to straszne Miasto. Więc poniosę dalej swe serce jak głaz i zaraz wam powiem, co mi się przydarzyło.
              Tenże Martwy pocieszył mnie szczególnie, albowiem był tam jedyną postacią, która myślała i działała – a ja w tym wielkim Mieście czułem się taki osamotniony – a więc ten Martwy, krocząc po mej lewicy, zwrócił ku mnie swą twarz i biorąc mnie za rękę, powiada:
               - Czyżbyś był tak smutny z powodu onych dwóch groszy?
          I spojrzał przy tym na mnie z taką słodką ironią, i rękę ścisnął mi z taką czułością, że uśmiechnąłem się jak on, a słodycz bijąca i jak światłość wiekuista promieniująca z jego oczu i z jego pytania przepełniła mnie obietnicą i melodią jakiejś wiecznej, nie znanej mi, a wszak bliskiej zapłaty. Musiałem powiedzieć „jak światłość wiekuista”, albowiem ta twarz, jedyna w całym Mieście i w całej tej krainie, jaśniała światłem słonecznym. Niebo bowiem i wszystko inne oświetlone było inaczej, tak jak fosforyzują rzeczy martwe – roślinne czy zwierzęce.
               Moment – i Miasto zniknęło.
          Cóż stało się ze mną w tym punkcie czasu, który nazywamy nieświadomością, a który odczuwany we śnie jako upadek i jako huk bezgranicznego, oślepłego oceanu, wydaje nam się otchłanią wieczności?
          Stoję w jakimś sklepionym, dość obszernym, zupełnie pustym, zadziwiającym podziemiu. Jestem tu sam. Pośrodku tego zamkniętego pomieszczenia widnieje czysty i z pewnością bezdenny grób. Panuje tu taka cisza, że słychać szelest promieni „słonecznych”, wystrzelających z grobu jak zapach z otwartej szafy, promieni musujących świeżością.
           Dusza podpowiedziała mi: „Oto światłość wiekuista!” Opanowany strachem chciałem stąd uciec. Przy wejściu podnosiła się ziemia. Wołanie o pomoc byłoby daremne, bo każdy okrzyk brzmiałby na próżno jak pisk myszki dwa sążnie pod ziemią, a prócz tego – czułem to dobrze – każda taka próba przyspieszyłaby tylko i pogorszyła mój smutny los. Zdecydowałem się jednak na ucieczkę; przecież gdzieś nade mną musiało być to Miasto, a chyba można stąd wyjść, skoro się tu przyszło! Tak, właśnie z tyłu był ten rynek: czułem go tak, jak niektóre zwierzęta z wielkiej odległości wyczuwają nadejście deszczu, chłodu, moru; wyczuwają krew. Dopiero w tej chwili, będąc głęboko i prawdopodobnie na zawsze pod ziemią, odczułem malaryczną tęsknotę do życia tam, na górze. Zdawało mi się, że przez warstwy ziemi słyszę kroki idących – niemych, tęsknych, ale przecież żywych – a skóra moja i oczy nagle przypominały sobie delikatne pieszczoty srebrnego światła, chorobliwego jak lica wiecznej Tęsknoty, ale przecież światła. W tej oto chwili cała moja wola, jak kurz z drogi pod wpływem podmuchu wiatru, zwróciła się ku wyjściu.
             Lecz biada mi! Zanim zdążyłem się odwrócić, z grobu wydostał się głos:
             - Pójdź za mną!
           Głos ten przykuł mi nogi ze wstydu, albowiem był to głos mego jedynego Przyjaciela, był jasny jak szklany dzwon i nieodwołalny jak Słowo Boże. Za głosem tym z grobu uniosła się postać w długiej, powłóczystej szacie, utkanej jakby z drobnych jutrzennych obłoków. Szata owa była wąska jak na staroasyryjskich obrazach królów i była nasączona rajską słodyczą. Jej skraj spływał ukosem do grobu. Oczy Błogosławionego spoczęły na mnie i przeszyły mą istotę jak światło, a twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia. Bałem się uczynić krok czy jakikolwiek inny ruch, i przyciągany z dwóch stron – przez światło za mymi plecami (choć smutne!) i światło przed mą twarzą – wypowiedziałem wreszcie to, co ten Duch już wiedział:
            - Boję się, jestem grzesznikiem.
          - Oczyścisz się w Czyśćcu! – powiedziała Zjawa i zajaśniała blaskiem niezwykłym, a ja –  upewniwszy się, że nie ma dla mnie piekła – rzuciłem się w to światło jak w przepaść.


Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz